poniedziałek, 14 kwietnia 2014

" I owe you a fall"

Witam witam witam! 
Pierwsze primo - bardzo, bardzo was przepraszam za to, że tak długo nie pisałam. Nie miałam jednak za grosz weny, a jak wiecie, bez niej trudno się obejść przy pisaniu. Na razie mam dla was krótki wierszyk, który wymyśliłam siedząc na lekcji biologii. 
Nosi on tytuł " I owe you a fall"  i dotyczy Sherlocka produkcji BBC ONE.

Moriarty traci świadomość
wysyła detektywowi wiadomość
I.O.U - I owe you a fall
Czyżbyś chciał, by Sherlock rzucił się ze skał?
Herbatka przy Baker Street z psychopatą
Oh Sherlock, Sherlock, co na to tato?
"Na dachu szpitala, spotkajmy się, Sherlocku"
Rzuca wyzwanie Moriarty z niebezpiecznym błyskiem w oku
Sherlock słownie się zjawia
Geniusz złoczyńcy objawia
Ten zabić chce przyjaciół "snajperów nie powstrzymasz"
Śmieje się z jego poczynań
Więc czy detektyw ma wyjście?
Jedyne to na drugi świat przyjście
Sherlock skoczył, rzecz niezaprzeczalna
Plama z krwi jest niemal niezmywalna
John krzyczy, John płacze
Gdy tylko Sherlock skacze
Dwa lata bez Sherlocka Johna rozbijają
Na biednym żołnierzu lekarze zarabiają
W akcie desperacji 
Tuż pod koniec akcji
Sherlock chce powrócić
Przyjaciela męki skrócić
John prawie się otrząsnął
Lecz Sherlock znów nim wstrząsnął
Pojawia się 
Objawia się
Bezczelnie się ujawnia.
"Jestem żywy" w skrócie rzecze, 
Jakby nie wiedział, że dla Johna był najważniejszy w świecie
Mary zszokowana
Towarzyszka nowa przez serce Johna wybrana
Gdy Sherlock zawiódł
Chyba nie skorzystają już dzisiaj z obiadu
"Kto wiedział?" pyta Watson dociekliwie
Mary spogląda na Sherlocka niecierpliwie
"Molly Hooper" zaczyna detektyw
Po dwóch latach bez Johna już prawie anorektyk
"Molly?!" burzy się pan doktor
"A więc to dla niej przez okno
Wyskoczyć jesteś gotów
Bo z nią nie darłeś kotów
O takie głupoty jak fing własnej śmierci
Bo w twojej piersi, serce się chyba nie wierci"
Sherlock zaprzecza
Z Johnem się sprzecza
Dostaje w twarz
Chwieje się raz
"Nie wiem...nie wiem czy mogę Ci znowu zaufać"
"Musisz John, błagam! Nie chcę tego nawet słuchać!"
John ucieka do mieszkania
Sherlock znów narobił zamieszania
Musi to sobie uporządkować
Może zaczną sprawy rozwiązywać od nowa? 

Taki tam sobie mój napad twórczości. Proszę o nie kopiowanie i nie umieszczanie moich prac nigdzie jako swoich. 




piątek, 3 stycznia 2014

"Bo buty z lateksu potrafią zniszczyć związek"

Dzień dobry dzień dobry! 

Długo nie pisałam, wiem (ciekawe czy ktoś to w ogóle czyta... ). Mam w planach teraz małą, jakby to powiedzieć, "serię" One-shot'ów. Pairingi z dupy, historyjki krótkie (też z dupy, wymyślone na szybko, bo wena równie szybko ucieka co się pojawia, więc nie ma co się spodziewać gruszek na wierzbie drodzy państwo) i  w ogóle. Może to przez to że ostatnio moja polonistka powiedziała że moja świadomość literacka leży i kwiczy, bo powinno się czynić głębokie rozmyślania przed pisaniem, czego ja nie czynię. Piszę wszystko na szybko, jak mam wenę. 
Pierwszy taki łan-szot jak to mówią, będzie dość krótki (wow) i dość dziwny (wow). Nie owijając w bawełnę, macie.

.
..
... 
Jeszcze jedna sprawa. Wybaczcie za przydługawy (istnieje takie słowo..?) wstęp, ale mam skłonności do rozpisywania się, więc wybaczcie (mówię jakbym miała całe rzesze fanów...>>). POSZUKUJĘ BETY, PILNIE. I jeszcze jedno. JEŚLI KTOŚ CHCE BYM POWIADAMIAŁA GO O NOWYCH TEKSTACH, PISAĆ MI W KOMENTARZACH SWOJE GG. 

I jeszcze...
JEŚLI MACIE JAKIEŚ PROPOZYCJE PAIRINGU, PISAĆ. I JAKIŚ MAŁY ZARYS FABUŁY.
PRZYKŁAD (też z dupy)----> "Die x Kaoru, tuż po koncercie, Kaoru rżnie Die'a w łazience, później wyznaje miłość" Coś w  tym stylu. Takie opowiadanka będą krótkie, ale postaram się spełniać wasze wymagania, kicie. 


Tytuł - brak ( myślałam nad "bo buty z lateksu potrafią zniszczyć związek")
Pairing - Mana (Moi Dix Mois ----> wątpię byście nie znali, ale w razie co kliknąć TUTAJ)  x Rito (Lycaon ---> nie znasz, kliknij TUTAJ)

Autor - wasza kochana cudowna KYO. <3 (ja, linku do mego ryjka nie dam c: )


"Bo buty z latekstu potrafią zniszczyć związek" 


-Laleczko, zbieraj się. Musimy już wychodzić. - westchnął mężczyzna, zakładając wysokie za kolano, lateksowe koturny. 
- Musisz znowu ubierać to gówno? - skrzywił się jego kochanek, obrzucając buty zniesmaczonym spojrzeniem. 
- Nie mów tak, to nie uchodzi. Jesteś przecież kulturalną laleczką, nieprawdaż? 
- Przestań tak do mnie mówić, Manabu. Nie wiem czy zauważyłeś, ale siedemnasty wiek minął jakiś czas temu. Dokładnie to chyba z cztery tysiące lat temu! - warknął obruszony Rito, kręcąc głową - I nie mam zamiaru iść z tobą na ten cholerny bankiet. - syknął, wracając do sypialni. Mana westchnął tylko kobieco po czym ruszył za chłopakiem. 
- Księżniczko... - zaczął westchnieniem, podchodząc do Rito który stał do niego plecami a przodem do okna przy którym palił papierosa. - Miałeś rzucić palenie. - młodszy syknął zirytowany, na co Mana podszedł do niego bliżej i delikatnie ucałował jego odkryte ramię. Chłopak stał w samej koszulce Many, która była na niego za duża i zsuwała się z jednego ramienia. Mimochodem starszy zauważył, że jego kochanek wygląda w niej niesamowicie seksownie. - Proszę. Pójdź ze mną. Bez Ciebie będę się śmiertelnie nudził.. No i wiesz przecież, jak kocham patrzeć na Ciebie. Kocham widzieć te zazdrosne spojrzenia ludzi którzy oglądają się za nami i zazdroszczą mi tego że to ze mną jesteś. Jesteś przecież moim skarbem, prawda? - wyszeptał Mana prosto do ucha fioletowowłosego. 
- Mana, nie wkręcaj mnie. Wiem że Ci się podobam, wiem że chodzę tam z tobą tylko po to by wyglądać, jasna cholera! - warknął mężczyzna, obracając się do drugiego przodem. Gitarzysta Moi Dix Mois był dużo wyższy od Rito bez butów, a w tych platformach... Było między nimi conajmniej trzydzieści centymetrów wyjątkowo niekonfortowej różnicy. Rito już zbierał się do wygłaszania kolejnych sprzeciwów, ale skutecznie utrudniły mu to usta Manabu, który nagle zapragnął go pocałować. 
- Wiesz co? - zapytał po chwili, przekrzywiając głowę - Chyba na jednym bankiecie beze mnie przeżyją.- uśmiechnął się i puścił do chłopaka oczko, śmiejąc się cicho. Rito uchylił usta ze zdziwienia.
Mana uśmiechnął się, kiwając powoli głową.
Rito spojrzał na niego z niedowierzaniem i próbował doszukać się w słowach kochanka jakiegoś podstępu.
Mana dalej delikatnie się uśmiechał.
Rito westchnął głośno i po chwili też się uśmiechnął.
- Czyli zostajesz? 
- Czyli zostaję. - skinął głową Manabu i złożył kolejny soczysty pocałunek na wargach fioletowowłosego. Ten uśmiechnął się szerzej i zarzucił ręce na kark starszego po czym podniósł się na palcach i usiadł na parapecie. Czarnowłosy zaczął zjeżdżać z pocałunkami na szyję chłopaka, zostawiając wilgotne od śliny ślady. Wsunął dłonie pod koszulkę młodszego i gładził jego szczupły brzuch palcami, jednocześnie zostawiająć mu na grdyce średniej wielkości malinkę. I gdy już miał zsunąć z Rito koszulkę i zanieść go do sypialni by oddać się miłosnym uniesieniom, ten odsunął go od siebie stopą.
- Manabu... - zamruczał, co wydało się w tej chwili gitarzyście najseksowniejszym dźwiękiem pod słońcem, księżycem i wszystkim co może świecić i jest dość wysoko. Przełknął głośno ślinę i spojrzał na kochanka, który wodził po nim rozochoconym spojrzeniem.
- Tak..?
Rito uśmiechnął się i wysunął język po czym upewniając się że ten patrzy, dokładnie oblizał usta, myśląc jednak o czymś zgoła innym.
- Zdejmij.. - zaczął, przeczesując włosy palcami. Manabu już sięgnął dłonią do zamka swej sukienki, gdy fioletowowłosy przerwał mu - Te pieprzone buty. 





poniedziałek, 9 grudnia 2013

"A śmierć będzie ukojeniem."

Wchodzę do łazienki, uśmiechając się krzywo. Wzdycham krótko i napuszczam wody do wanny. Dolewam dość dużo truskawkowego płynu do kąpieli. Pamiętam, że zawsze lubiłeś gdy pachniałem truskawkami. Ale teraz wolisz jego, mdląco-słodki zapach wiśni. Przewracam oczami na myśl o twoim "Ale Kyo, przecież wiesz że to nie miało prawa bytu. Ty przecież nie umiesz kochać."
Oh, jakże się myliłeś, Kaoru. Umiem kochać. Może niezbyt nadaję się do tych wszystkich dławiąco słodkich wyznań, do karmienia się w miejscach publicznych, do zarywania nocy na rozmowach o naszej miłości.  Bo ja tak nie umiem, a ty dobrze o tym wiesz. Bo ja kocham po cichu. 
Kocham, gdy się uśmiechasz.
Kocham, gdy patrzysz na mnie z tą niewyobrażalną czułością za każdym razem w tej krótkiej chwili, w której wysuwasz się ze mnie i wtulasz mnie mocno, szepcząc słodkie wyznania.
Nie odpowiadam, ale wiesz że kocham.
Kocham, gdy śmiejesz się ze mnie ( do mnie ) w sytuacjach w których jest to najmniej odpowiednie. Gdy wywracam się na lodzie w zimę, gdy gubię zapalniczkę a ty nie chcesz mi pożyczyć swojej i wytykasz język uciekając mi. Gdy kłócimy się o pilota a ty śmiejesz się i mówisz że jestem strasznie słodki gdy się złoszczę.
Kocham, ale mruczę jakieś obelgi pod nosem, tak dla zasady. 
Kocham, gdy oglądamy razem anime, które lubisz i uśmiechasz się wtedy tak dziecinnie, co chwilę klepiąc mnie po udzie z piskiem "Kyo, Kyo! On to zaraz rozwali i.. i ... Łaaaał! Widziałeś?!"
Ale teraz już tego nie robisz. Teraz uśmiechasz się, czule patrzysz, śmiejesz się i oglądasz anime z nim. Oddychasz, żyjesz dla niego, nie dla mnie. A ja straciłem taką osobę. Straciłem sens mojego życia, straciłem Ciebie. Dlatego teraz wyruszam do kuchni po moją nową najlepszą przyjaciółkę. Oh, jaka ona piękna... Zupełnie nowa, ostrzegająco błyskająca swym złowtogim blaskiem. Kojące ostrze... To to, czego potrzebuję. Parę nacięć, nieco blizn. Wracam do normalnego życia... Ale ja już tak nie mogę. Nie mogę Kaoru, słyszysz?!
Powoli rozbieram się, uważnie oglądając wszystkie blizny. Milczę, lecz mój umysł krzyczy.


"Patrz! Widzisz?! Patrz co zrobiłeś... Zniszczyłeś mnie"



Ale to nie Kyo umarł. Kyo to prorok śmierci, idealny aktor. Bezuczuciowy skurwiel, którego nic nie złamie. 

Umarł Tooru.


"Ty! To ty mnie zabiłeś."



Umarł... Przez samego siebie. Bo nie był taki jak Kyo. Tooru był poszukującym prawdziwej miłości romantykiem, głupcem. Zakochanym głupcem.



"Ale nie przejmuj się mną. 

Ja nie miałem prawa bytu..."


Dlatego teraz delikatnie przejeżdżam palcami po bliznach rozciągających się na ramionach, brzuchu, udach.



"Nie potrafię się nikomu zwierzyć, nie potrafię nikomu zaufać... Zabił mnie hipokryta"*



Wchodzę do wanny nagi i uśmiechnięty.

Ukojenie.. Oh tak. Rozkładam się wygodniej i przykładam żyletkę do nadgarstka. Nie wahając się ani chwili, zagłębiam ostrze w bladej skórze nadgarstka.


"Spokojnie.. Nie jestem przecież potrzebny."



Trochę szczypie, ale niemal nic nie czuję. Odchylam głowę i zamykam oczy. Na ślepo 

przejeżdżam żyletką. Czuję krew spływającą po nadgarstku do łokcia i kapiącą powoli do wody, która szybko zabarwia się na czerwono.  Wykonuję ostatnie, decydujące cięcie. Uśmiecham się błogo. Widzę że mój świat chowa się powoli w mroku. 
Mocniej zamykam oczy, dalej uśmiechając się. Powoli tracę przytomność, ciemność zasnuwa mój świat.


I nie, nie słyszę nagle głosu Kaoru wbiegającego do mojej łazienki z dramatycznym wrzaskiem "Kyo! Nie, ja Cię kocham!" Nie przyjeżdża karetka i nie żyjemy długo i szczęśliwie, jak w tych wszystkich tandetnych opowiadaniach.



Nie słyszę nic.

Powoli umieram.. Ukojenie nadchodzi. Żegnaj, Kaoru.


***

"Skoro miłość jest czymś, do czego się przyzwyczajasz, dlaczego w ogóle się rodzimy?"

Dir En Grey - "Bogaboo"


* - Dir En Grey - "Mushi".

I jak? Mam nadzieję że się podobało. Z góry przepraszam za wszystkie błędy, jeśli jakieś są. Szukam bety! Jeśli macie jakieś prośby co do opowiadań moje gg - 43070629. Pairing i pomysł ^.^
Wybaczcie za to że to angst, za to że to takie emowskie. Miałam cholernie zły nastój.
No i przepraszam że taki długi odstęp, ale nie działał mi internet :/
Pozdrówka,
Kyo.

środa, 9 października 2013

"Chusteczki"

- Kuuup mi chusteczki, proszę. – słyszysz w słuchawce i wzdychasz cicho. Cóż za męcząca istota, myślisz, ale i tak jedziesz po chusteczki. Po jakiś piętnastu minutach jesteś już pod jego blokiem z zapasem chusteczek higienicznych i nadzieją, że o takie mu chodziło. Dzwonisz domofonem, mimo że wiesz, że nie działa. Wzdychasz ciężko. Wchodzisz jak zwykle schodami, bo winda też nie działa. Pukasz do mieszkania.
Puk.
Puk Puk.
Puk Puk Puk.
Miarowe pukanie zamienia się powoli w złowieszczy stukot.
- Otwieraj, mała gnido. –warczysz, lekko się uśmiechając. Wiesz, że nie słyszy.
Mimo to, po kolejnej litanii miarowego, złowieszczego stukania w jego ciężkie mahoniowe drzwi wejściowe (które, swoją drogą, wybieraliście razem, przypominasz sobie dalej uporczywie stukając) słyszysz kroki po drugiej stronie. Wzdychasz po raz nie wiadomo który, nad jego nieporadnością mimo dorosłego wieku.
Dorosły wiek, myślisz. Zabiłby za to stwierdzenie. Śmiejesz się w duchu, gdy drzwi do mieszkania wreszcie się otwierają. A za nimi stoi on, chory. Tak, twój wzrok Cię nie myli, to ta urocza piżamka, którą kupiłeś mu na urodziny, a on od razu oświadczył że nigdy jej nie założy.
Śmiejesz się głośno a on patrzy na Ciebie jak na idiotę.
- Właź.. – mruczy ni to zaspany, ni to zbyt chory by normalnie mówić. Wchodzisz podając mu pudełko chusteczek na on uśmiecha się do Ciebie dziękczynnie.
- Odwdzięczę się. – mówi cicho. – Chodź. 
Kiwasz głową zdejmując buty, patrząc kątem oka na jego gołe stopy. Cmokasz z niezadowoleniem.
- Nie wyzdrowiejesz chodząc na boso. – mówisz wstając. I wtedy ze zgrozą zauważasz otwarty na oścież balkon.  Podbiegasz więc do drzwi balkonowych i szybko je zamykasz, mocno, na zasuwkę.
- Gorzej Ci?! – krzyczysz na niego krzątając się po jego salonie, sprzątając pudełka po pizzy i butelki po piwie. Wzdychasz. Co za głupek  myślisz wyrzucając śmieci do kosza w kuchni.
 – Robiłeś to po to, by nie chodzić na próby? – Pytasz siadając na kanapie z kubkiem uprzednio zrobionej herbaty. Melisy. Na uspokojenie, On siada koło Ciebie, po turecku. Stwierdza chyba, że mu niewygodnie, bo rozkłada się na kanapie a stopy kładzie na twoich udach, a ty automatycznie odkładasz kubek i ogrzewasz je.
- Więc..? dlaczego chorujesz na siłę? – ponawiasz pytanie pocierając jego zimne stopy.
- Bo nie mam ochoty patrzeć na tę wkurwiającą gębę Kaoru. – burczy w końcu odnajdując najwygodniejszą pozycję akurat w twoich ramionach, a ty wybuchasz śmiechem.
- Też się czasem zastanawiam dlaczego Die z nim jest. – śmiejesz się dalej obejmując go ramieniem.
- Bo nie ma kogo ruchać. – stwierdza wzruszając ramionami, na co ty pokładasz się ze śmiechu.
Ale po chwili poważniejesz.  I wiesz, że on nie lubi takich pytań, ale musisz je zadać.
- A ty? – pytasz spoglądając na niego.
- Co ja? – pyta, ale obydwaj doskonale wiecie, że wie o co Ci chodzi.
- Dlaczego ze mną jesteś? – pytasz odwracając się do niego.
- Bo Cię kocham. – mówi spokojnie, uśmiechając się do Ciebie ciepło.
- Tylko dlatego? – pytasz podchwytliwie, a on całuje Cię w szczękę.
- I jeszcze dlatego, że przynosisz mi chusteczki. – śmieje się cicho a ty całujesz go w głowę.
I już nie masz wątpliwości czy Cię kocha.

THE END

piątek, 4 października 2013

" Najszczęśliwsi ludzie na ziemi"

- Cześć! – zawołał czarnowłosy chłopak, wchodząc do sali prób. Początki Diru, a zagubiony Toshi jak najbardziej próbował wpasować się w towarzystwo. Sala prób –  najbardziej obskurne miejsce w tej części miasta, właściwie gdzieś na obrzeżach. Nikt nie wie gdzie jest, oprócz nich.
- Hej… - doszedł do niego cichy pomruk gdzieś z kąta sali. Poszedł więc tam i zastał Kyo, siedzącego na starym, powycieranym, zgniłozielonym fotelu.
 I w tym momencie jego wspaniały humor przestał istnieć, zawieszając się w przestrzeni międzyczasowej. Męczyło go tylko pytanie, dlaczego akurat Kyo? Czemu nie ten czerwonowłosy wariat Die? Albo Shin, ich maskotka. Nawet Kaoru, okrutny lider, z którym wszystko poszłoby szybko. Właściwie wiedział to tylko z opowieści reszty zespołu, gdy poprosił ich o przestawienie się w jednym zdaniu. Mimo tego, że dowiedział się tak mało, dowiedział się wszystkiego najważniejszego.
Roześmiany głos czerwonowłosego, oznajmiający mu - „Die, błazen.”.
Rumieniący się perkusista, którego Toshiya najpierw wziął za kobietę, powiedział jedynie „Shinya”, na co chichoczący Die dodał „nasza maskotka” i mimo drwiącego tonu głosu poczochrał czule blondyna po włosach.
„Kaoru, lider” poinformował go zimny głos mężczyzny o fioletowych włosach, który mimo całkiem przyjaznego wtedy uśmiechu, nadal wyglądał na lidera, zimnego sadystę.
„Nie wkurzać” – zanotował sobie w podświadomości świeżo upieczony basista.
I tylko jedno słowo, to „Kyo” wypowiedziane głosem człowieka zmęczonego życiem, naprawdę go tknęło.
Wracał myślami jeszcze parę razy do tego dnia, w którym od nasilenia sztucznych uśmiechów bolała aż głowa. Obejrzał chyba wszystkie filmiki na youtube z koncertów La Sadie’s. Wszystkie, nawet te najkrótsze urywki pseudowywiadów z nimi, właściwie głównie skupiając się na krótkich, rzeczowych wypowiedziach wokalisty itym głębokim głosie. Śmiał się jak opętany w momentach, w których znalazł film, na którym Kyo wygłupiał się z Die’m. Rozedrgany obraz, ciągle śmiejący się kamerzysta, którym prawdopodobnie był Shinya, ( poznał po subtelnym śmiechu ). Najbardziej jednak rozczulały go zdjęcia śpiącego Kyo. Dowiedział się kiedyś od Kaoru, że wokalista uwielbia spać i przede wszystkim potrafi dokonać tego zawsze i wszędzie. Lider kazał obejrzeć mu parę wywiadów i uważnie skupiać się na Kyo i jego okularach przeciwsłonecznych. I faktycznie, gdy się dobrze przyjrzeć w większości wywiadów Kyo miał zamknięte oczy.
- Jak ten bas? – zapytał Kyo, właściwie nawet nie odrywając wzroku od czytanej właśnie książki, ale za to odrywając Toshiyę od głębokich rozmyślań na jego temat.
-  Zajebisty! – zaśmiał się sztucznie basista, zdejmując szalik i czapkę. Przeklęta zima. Zadrżał  lekko z zimna. – A jak tam u ciebie? – zapytał, ściągając kurtkę i zastanawiając się, czy w ich „sali prób” należy zdejmować buty, czy też nie. Pewnie wszyscy będą uważać to za śmieszne, ale właśnie z takimi problemami borykał się codziennie czarnowłosy spotykając się z którymkolwiek chłopakiem z zespołu, nawet jeśli chodziło o bzdurne wybranie basu. „Zdjąć kurtkę, czy nie? Może zdejmę, mogą uznać mnie za niewychowanego. A jak właśnie nie powinienem zdejmować? Jeszcze pomyślą że się spoufalam.” I miliony innych głupich z pozoru pytań, na które, mimo szczerych chęci, nie potrafił odpowiedzieć. – Czemu jesteś tylko ty? – zapytał, potrząsając głową, po czym zdjął buty starając się nie myśleć o konsekwencjach swego może zbyt  „śmiałego” czynu, jakim nazwał go w myślach. Jeśli jakiekolwiek miałyby zaistnieć.
-  Kaoru mi kazał.
Toshiya pokiwał powoli głową dokładnie zastanawiając się co ma powiedzieć. Westchnął cicho kolejny już raz dzisiejszego dnia, zdając sobie sprawę, że w głowie ma kompletną pustkę.
- Co jest? – mężczyznę z zamyślenia wyrwał („Zapewne nieświadomie” – pomyślał Toshiya. „Pewnie tylko z uprzejmości się odezwał.”) blondyn spoglądając na niego łaskawie. – Podaj fajki, młody.
Basistę przeszedł dreszcz, gdy podając papierosy wokaliście musnął jego palce swoimi. Właśnie w tym momencie ich znajomości Toshiya w ogóle zdał sobie sprawę z tego, że Kyo istnieje, a nie jest tylko wyimaginowanym wytworem jego wyobraźni.
- Nic – odparł szybko, zanim się zastanowił. W myślach pacnął się otwartą dłonią w twarz. Zaprzepaścił kolejną już szansę na dowiedzenie się o wokaliście czegokolwiek, czego  nie wiedział zespół lub gazety.
Albo chociaż zwykłego porozmawiania z nim.
- Co czytasz? – zapytał bezmyślnie, właściwie tylko po to, by się odezwać.
-  „Śmierć w Darkroomie.”
Basistę powoli zaczynały męczyć zdawkowe odpowiedzi blondyna, które mimo zabawności przy oglądaniu, w zwykłej rozmowie były tylko irytującym utrudnieniem.
Kolejnym z resztą.
- O czym to? – zapytał więc Toshiya, ku poprowadzeniu tej nieudolnej pseudorozmowy, w której czynny udział brał praktycznie tylko on.
A Kyo zwyczajnie z niego kpił.
Nie pokazywał tego, ale dla obserwatora takiego jak Toshiya, czujnego, gotowego do szybkiego zwrotu rozmowy, była to więcej niż oczywista oczywistość. Widać to było w nonszalancji, z jaką przerzucał kartki, w braku jakiegokolwiek zainteresowania osobą basisty. W tym z pozoru zwykłym sposobie palenia papierosa, który w rzeczywistości przemawiał do Toshiyi cierpkim głosem „odejdź z mojej strefy, zatruwasz powietrze.”.
- O prostytucji – Kyo z westchnieniem zamknął książkę, uprzednio zaginając róg strony w ramach zakładki.
Kupić zakładkę. Basista zanotował w myślach kolejną rzecz.
Śledził dokładnie każdy ruch dłoni wokalisty, który odłożył książkę na oparcie fotela, zdjął okulary i założył je na włosy. – O męskich dziwkach. Burdelu. Morderstwie. Dam ci przeczytać, jak skończę.
Toshiya w duchu uśmiechnął się z dumą, zadowolony z siebie. Skłonił Kyo do dłuższej wypowiedzi, sukces. Niby nic, ale to zawsze jakiś sposób na podtrzymanie konwersacji.
Chyba że Kyo rozmawia z nim tylko dlatego, że uświadomił sobie o dwóch wyjściach.
Pracy lub rozmowie z nim.
Basista westchnął. Nie ma to jak porządnie się zdemotywować.
- Dziękuję – uśmiechnął się nieśmiało do wokalisty, który nieodwzajemniony gest skwitował krótkim kiwnięciem głową. – Kyo…? – zaczął dość cicho Toshiya, przyglądając się twarzy wokalisty.
-  Co? - Kyo spojrzał na niego z udawanym zainteresowaniem, a Toshiya dalej siedział z zagryzioną wargą, nagle zapominając tych setkach pytań, które miał zadać wokaliście.
- Mogę się ciebie o coś spytać? – wydusił z siebie w końcu, zastanawiając się, o co takiego miał zapytać blondyna.
- Czy pytając mnie czy możesz zadać pytanie, nie zadałeś w pewnym sensie pytania? – odpowiedział Kyo, dobijając Toshiyę, który kompletnie nie miał pojęcia co w takim razie ma odpowiedzieć.
-  Właściwe to tak… Tylko… - „Cholera” – przemknęło przez myśl czarnowłosemu.
- Tylko? – zaśmiał się kpiąco Kyo.
A jego zamurowało, ponieważ pierwszy raz usłyszał śmiech Kyo. Kpił z niego, wyraźnie, ale basistę nie to teraz obchodziło.
On się zaśmiał.
Przy nim.
Niesamowite.
Toshiya potrząsnął głową energicznie.
- Po co właściwie tu jesteśmy? – zapytał.
Tchórz.
Wyzywać samego siebie, interesujące. Jak to kiedyś ktoś powiedział..?
No tak.
„To nie mówienie do siebie jest oznaką choroby psychicznej. Oznaką jest dopiero odpowiadanie.”
- Nie wiem – odpowiedział wokalista, obserwując uważnie czarnowłosego.
Nagle ich zamyślenie i ten dziwny rodzaj melancholii przerwał głośny śmiech dochodzący z prowizorycznego korytarzyka prowadzącego do sali.
- Die – ni to stwierdza, ni to informuje sam siebie Kyo.
- Tak – odpowiedział na to basista elokwentnie, wbijając wzrok w drzwi.
Do pokoju wchodzi Die, obejmując w pasie zarumienionego Shinyę.
Kyo unosi tylko brew, a Toshiyi opada szczęka.
Cholera.
Oni?
Razem?
Cholera.
Die nagle ich zauważył, ale mimo to nie puścił blednącego i czerwieniącego na przemian Shinyi.
- To nie tak… -  wydukał cicho perkusista, odsuwając się trochę od czerwonowłosego.
- Właśnie, że tak -  zaśmiał się Die i nagle całe napięcie opada całkowicie. Toshiya śmieje się głośno, a  Kyo  puszcza oko do zarumienionego Shin-chana.
I wszystko jest znowu normalnie.
Bez spięć.
A krótka pseudorozmowa ich dwójki popada w zapomnienie.

***

A, zapomniałem wam powiedzieć.
Toshiya nie dostał książki.
Bo Kyo ją zgubił.
Bo w sumie wcale nie była jego.
Ale mimo to basista pieszczotliwie starszego po włosach, uśmiechając się z politowaniem.
No i przede wszystkim dlatego, że wie, że nie dostanie w szczękę.
Chociaż właśnie tak to się zaczęło.
Toshiyowym oberwaniem w szczękę od Kyo, który po długim czasie choroby (o której tylko Toshiya wiedział, że owa nie istniała) zadzwonił.
- Wiesz, to było głupie – mówił wokalista cicho do słuchawki o trzeciej w nocy, budząc Toshiyę, który momentalnie stanął na nogi.
Basista miał nadzieję, że chodzi o cios, śliwę pod okiem i jego tygodniową nieobecność na próbach. Miał nadzieję, że wokalista chce go przeprosić. Och, jak bardzo się myli.
- Jak mogłeś tak po prostu powiedzieć że mnie kochasz. To było głupie i naiwne –  dokończył wokalista, skłaniając przy tym nieświadomie („A może świadomie?” – syczy cichy głosik w podświadomości basisty, który mocno potrząsa głową. „Nie” – zaprzecza basista w myślach. „On by mi tego nie zrobił…” W tym momencie Toshiya przypomina sobie to o odpowiadaniu samemu sobie, i powoli zaczyna tracić wiarę w swoje zdrowie psychiczne.) basistę do samobójstwa z nieodwzajemnionej miłości. Toshiya próbuje się odezwać, ale w sumie nie wie co ma powiedzieć i przede wszystkim stwierdza, że nie ma po co.
Niestety, uporczywa cisza w słuchawce uświadamia mu, że może jednak wypadałoby się odezwać.
- Kyo… porozmawiajmy… - mówi cicho, trzymając obiema dłońmi słuchawkę telefonu stacjonarnego.
Notując w pamięci kolejną rzecz.
Sprawdzić, skąd ma mój numer stacjonarny.
- Rozmawiamy przecież – wokalista prychnął cicho, co oczywiście doskonale było słychać w słuchawce. 
-  Kurwa – zaklął basista. „Nie pomagasz, skurczybyku” – mruknął do Kyo w głowie.
- Kyo, miło mi – śmieje się do słuchawki blondyn. I cały czar nocnej rozmowy prysł. Ale żadnemu z nich to specjalnie nie przeszkadzało. Nagle obydwaj zdali sobie sprawę, jak cholernie łatwe to było.
- Mam wino – proponuje cicho basista, obgryzając ze zdenerwowania paznokcie
- Otwórz - odpowiada Kyo.
- Poczekam na ciebie…-  mruknął sennie basista, skubiąc czarny lakier z paznokcia.
- Drzwi otwórz – zaśmiał się Kyo i rozłączył się. A Toshi podreptał śpiąco do korytarza i otworzył drzwi. Spotykając za nimi Kyo z kwiatami, został najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. I nagle wszystkie pytania stają się bez sensu, gdy blondyn wszedł i, od razu przypierając basistę do ściany, pocałował go łapczywie, a kwiaty wylądowały na podłodze. „A takie ładne…” – przemknęło przez myśl Toshiyi.
I nie otworzyli wina, ale to bez znaczenia,  bo za to kochali się namiętnie na dywanie.
A budząc się rano w łóżku, koło rozczochranego wokalisty, Toshiya znowu był najszczęśliwszym człowiekiem świata.
I spóźnili się na próbę.
Trudno.
Bo przecież są najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi.


The End.

czwartek, 3 października 2013

"Pustka" cz.1

Kyo był cichy. Dziwnym trafem dzisiejszego dnia akurat był naprawdę cichy i jakiś taki przybity. Wszyscy zastanawiali się co takiego mogło się stać, że stary ( młody), dobry ( zły) Kyo nie dokucza Shinyi lub nie kłóci się z liderem. Shinya sam parę razy dźgnął wokalistę w ramię swym kościstym palcem, bo wiedział że normalnie by za to oberwał. Ale Kyo tylko delikatnie przesunął jego dłoń z swojego ramienia i wymamrotał ciche  „Nie dziś, Shinya”.  Perkusista zdziwiony usiadł na kanapie. Jakoś nikomu nie chciało się zaczynać próby, problem cichego Kyo był ciekawszy.                                                                                                                                                                   
– Kyo..? – zapytał cicho Kaoru, podchodząc do widocznie przybitego wokalisty. Szturchnął go delikatnie w ramię i usiadł obok niego przy stole. Kyo nie odezwał się, jedyne co zrobił to przeniósł wzrok z jakże interesującej popielniczki, na równie zajmującą paczkę papierosów. Mozolnie sięgnął po jednego i włożył między wargi, kompletnie ignorując lidera. Równie powoli i spokojnie wstał, poszedł po swoją kurtkę i wziął z niej zapalniczkę, w której, swoją drogą, zniesmaczony lider rozpoznał swoją własność. – Kyo. – powiedział bardziej stanowczo  Kaoru, chcąc zrobić jako takie wrażenie na olewającym dziś wszystko blondynie.                                                                                                                                      
- Czego chcesz? – warknął poirytowany wokalista, patrząc nagle  prosto w oczy lidera. Kaoru zdziwił się bezmiernie, a cichy szum w Sali nagle ucichł.                                                                                              

- Kyo… chodź, musimy porozmawiać. – powiedział zaskoczony gitarzysta i wstał, po czym ciągnąc za sobą Kyo, wyszedł na korytarz.  Die, Shinya i Toshiya spojrzeli po sobie zdziwieni i jak tylko drzwi za liderem i wokalistą się zamknęły, reszta zespołu zrobiła akcję godną ninja. Zeszli z kanapy i ześlizgnęli się pod drzwi, by podsłuchać o czym to mają zamiar ich  „słodziaki”, jak to określił Shin, rozmawiać.  Basista uchylił delikatnie drzwi, i wychylając za nie kawałek głowy, na tyle by widzieć co się pomiędzy mężczyznami dzieje.                                    

- Kyo, o co Ci chodzi? – zapytał Kaoru zmęczonym głosem, patrząc wokaliście w oczy.

- O nic. Kompletnie o nic. – odpowiedział spokojnie blondyn, przelotnie uśmiechając się. – Naprawdę. O nic już mi nie chodzi… - dopowiedział cichym głosem, dokładając wszelkich starań by tylko nie zabrzmiało to ckliwie lub drżąco. Bo przecież Kyo nie był ckliwy i drżący. Aż do dziś.

- Musi o coś chodzić. Jesteś zdołowany, nie mówisz, nie dokuczasz Shinyi ani nawet nie kłócisz się ze mną o prawidłową intonację Mushi, którą przecież zmieniasz za każdym razem. Mów, co się dzieje. – powiedział stanowczo lider, a blondyn wzruszył ramionami i oparł się o ścianę, zjeżdżając po niej w dół.  Podwinął kolana pod brodę i oparł na nich podbródek.

- Chodzi o to, że czuję się… odrzucony. – zaczął cicho, niemal wypluwając słowa gorzkim tonem. – Tak, tak cholernie odrzucony. I to wiesz przez kogo? Przez was. Was wszystkich.
Lider wbił w młodszego mężczyznę zdziwione spojrzenie i kucnął przy nim, nie wiedząc jak się zachować.

- Przez…Nas? – zapytał cicho, delikatnie, jakby nie wiedząc czy może, głaszcząc Kyo po ramieniu ukrytym pod grubą bluzą. – Dlaczego tak uważasz? Przecież… Nigdy Cię nie odrzucimy, nie zostawimy samego z tym wszystkim, z problemami, z chorobą… - powiedział Kaoru cicho, wiedząc jak drażniąco na Kyo działa temat jego choroby.  Wokalista westchnął głęboko, po czym oparł głowę na ramieniu lidera.

- Nie mam siły, Kaoru. Nie potrafię już śpiewać tak jak kiedyś, funkcjonować tak jak kiedyś… Żyć. Cieszyć się z każdej chwili spędzonej z wami, po prostu nie umiem. Boję się, naprawdę się boję.  Że gdy przyjdzie na mnie czas, was nie będzie przy mnie. – powiedział cicho i zamilkł, słysząc jak głos zaczyna mu drżeć i załamywać się.

- Nie mów tak. Przecież wiesz, że będziemy z tobą do końca.  – powiedział Kaoru niemal szeptem. Wizja życia bez Kyo była ponura, dołująca i przeraźliwie depresyjna. Dopiero teraz zauważył, uświadomił sobie, jak blondynowi jest ciężko. Jak ciężko żyje się z widmem niechybnej śmierci z powodu choroby, nowotworu.  Lata palenia dwóch paczek papierosów dziennie postanowiły upomnieć się o swoje. I mimo że Kyo tak uparcie twierdził że przecież „na coś trzeba umrzeć” i że jemu nie przeszkadza że nastąpi to właśnie teraz, Kaoru zauważył jak bardzo bezbronny jest człowiek, Tooru, w obliczu czegoś tak strasznego.  Coraz częściej zastanawiał się nad tym, czy zdoła żyć bez przyjaciela. Kochał go najbardziej na świecie, tak samo Shinya, Toshiya i Die. Ale czy kogoś obchodzi ich wielka troska o mężczyznę, gdy czeka na nich życie bez niego. Bez jego zgryźliwych uwag na temat dziwkarskiego ubioru basisty, bez ciągłego krytykowania czerwonych włosów Die’a ( swoją drogą, przyznał się ostatnio że gitarzysta lepiej wyglądał jako czerwona wiewiórka), bez zabawnego „bicia się” z Shinem i w końcu bez kłótni z nim samym. Kaoru westchnął cicho, czując jak do jego oczu napływają łzy. Nie umiejąc nijak sobie z nimi poradzić, pozwolił im spływać powoli po policzkach i skapywać na blond czuprynę Kyo.  A skoro im było tak ciężko, to jak potwornie czuł się wokalista…?

- Tooru… - zaczął cichym głosem, starając się uspokoić. – Tooru, czy to jest pewne? Nie da się nic zrobić..? – zapytał jeszcze ciszej, czując w gardle dławiącą gulę.
Kyo zaśmiał się gorzko.

- Myślę, że da się. Jeśli znajdziesz kogoś kto chciałby oddać płuca do przeszczepu na rzecz zaplutego krwią i wymiocinami wariata, to proszę bardzo, przyjmę je z wdzięcznością. – powiedział cicho. – Mam dość. Tak cholernie się boję… Białych ścian, pikania EKG, kroplówek… Nie boję się przeszywającej ciemności, tego że nie będę umiał złapać oddechu, że zamknę oczy i już ich nie otworzę… Boję się tego momentu przed śmiercią. Że ostatnią rzeczą w życiu jaką zobaczę będzie szpitalny sufit i miarowo obracający się wiatrak. Boję się samotności. Wiesz, że większość wielkich sław umiera w samotności? Michael Jackson we śnie, nie obudził się już. Amy Winehouse – w zaciszu własnego domu, znaleziono ją w łazience. A ja? Skończę tak samo. Przez pierwsze dwa, może trzy dni po mojej śmierci gazety będą o tym trąbiły. Ludzie będą zapalali znicze przy moich czarno białych zdjęciach na ulicach, tak jak było w przypadku Hide. A później? Później… Tylko wy będziecie mnie odwiedzać. Zapalać znicze, może przynosić kwiaty. Odegracie ostatni, pożegnalny koncert dla mnie, potem znajdziecie nowego wokalistę. Pamiętasz jak kiedyś powiedziałeś że nikt nie jest niezastąpiony? Jak będziecie szukać nowego, błagam, niech chociaż nie będzie do mnie podobny… Chciałbym, nawet po śmierci, zachować resztki oryginalności.

- Przestań! – krzyknął nagle Kaoru, szarpiąc oniemiałego wokalistę, wyrwanego ze swojego melancholijnego monologu. Z oczu starszego gitarzysty łzy ciekły niczym wodospad, wyglądał naprawdę źle. Zza drzwi można było usłyszeć cichy płacz pozostałej części zespołu.
Wszyscy uświadomili sobie, że stracą kogoś tak… specyficznego. Ludzkość bezpowrotnie straci najwspanialszego człowieka, który kiedykolwiek istniał.

- Ale spokojnie, Kaoru. Mam nadzieję, że jeszcze trochę pociągnę… - powiedział cicho Kyo, nagle bezradnie wtulając się w gitarzystę. – Obiecaj, że będziecie przy mnie gdy zamknę oczy po raz ostatni, wydam ostatni dźwięk, po raz ostatni łyknę powietrza. Obiecaj mi, Kaoru. – wyszeptał w ciepłą, granatową, liderowską koszulę z flaneli. – Chciałbym, żeby Mika towarzyszyła mi do końca. – powiedział cicho, unosząc głowę na tyle, by musnąć nosem nieogolony policzek lidera. – Wiem, że jesteście z Die’em przeciwni, ale błagam, nie mam nikogo tak bliskiego jak ona… Wiem, jak bardzo jej nienawidzisz, ona Ciebie też. – pokręcił głową delikatnie, śmiejąc się cicho.

- Posłuchaj Kyo… wiem, kto lepiej od niej zajmie się tobą.  – powiedział drżącym głosem lider, starając się również ciepło uśmiechnąć. Tak jak kazał lekarz, zawsze się uśmiechać i być w dobrym humorze. Nie dołować go, nie pokazywać swojej czarnej rozpaczy w jaką popada się dzień za dniem, uświadamiając sobie jak ulotne są wszystkie chwile które razem spędzili. W tym momencie przypomina się mu ich pierwszy koncert, jeszcze w La’Sadie. Uśmiecha się pod nosem,  przypominając sobie jak zdenerwowani byli. Mieli po –naście lat, nie byli jeszcze nikim oprócz tego, że dzieciakami z wielkimi ambicjami. Pewnie jednymi z niewielu, którym udało się te ambicje i marzenia spełnić.

- Kto? Kto mnie niby pokocha? – zapytał wokalista kręcąc głową i uśmiechając się krzywo. Spojrzał w oczy lidera po czym westchnął głęboko i wstał. – No… koniec użalania się nad sobą. Wszyscy kiedyś umrzemy, wy też, skurwysyny. – mruknął z charakterystyczną dla swojej osoby zgryźliwością. Kaoru zaśmiał się cicho, stwierdzając nagle że z nich wszystkich Kyo przyjął wiadomość o nowotworze najlepiej.
Albo po prostu nie chce pokazywać jak mu źle.
Wrócili na próbę, zagrali. Po próbie usiedli wszyscy razem zciśnięci na kanapie w małej sali prób, każdy ze swoją puszką piwa. Dziś nawet Shinya się skusił. Nagle zadzwonił telefon wokalisty. Blondyn wstał niechętnie, z niemałą pomocą Die’a, który musiał go z kanapy wręcz zepchnąć. Cóż, takie są skutki siedzenia w pięciu na trzyosobowej sofie.

- Słucham? – powiedział niemiło wokalista, z niesmakiem rejestrując  że dzwoni jego lekarz.

- Dzień dobry, panie Niimura…  - zaczął zmieszany lekarz, na co blondyn teatralnie wywrócił oczami. Wrócił z powrotem na kanapę i dał na głośno mówiący, kładąc telefon na stole, i znakiem ręki dając znać reszcie zespołu że mają milczeć.

- Czy dobry to się okaże. Co się stało? – zapytał znużonym głosem Kyo, upijając łyk piwa. Z nieuwagi niestety nie swojego a Shinyi, na co ten zaśmiał  się bezgłośnie i zakrył usta dłonią, kręcąc głową i łaskocząc basistę włosami po twarzy.

- Raczej dobry, panie Niimura. – powiedział doktor fachowym tonem głosu a w słuchawce dało się usłyszeć szelest przewracanych kartek. – Panie Niimura, nastąpiło gigantycznych rozmiarów nieporozumienie. Nie ma pan raka.
Kyo zbladł, nie wiedząc czy ma się cieszyć czy płakać, czy może jechać do szpitala i gołymi rękami zabić nieumiejętnego doktora.
Kaoru zmarł z ręką w pół drogi z miski z orzeszkami do ust.
Die wyszczerzył się jak głupi i mocno przytulił oniemiałego wokalistę.
Toshiya uśmiechnął się delikatnie, nie chcąc jednak na razie zbytnio się cieszyć. Przecież skoro Kyo nie ma raka, może mieć tysiące innych, równie śmiercionośnych przypadłości.
Z oczu Shinyi natomiast popłynęły łzy, łzy szczęścia.  Bo była rzecz, o której wiedział tylko lider.

Bo Shinya kocha Kyo. Nienawidzi całym sercem jego heteroseksualności, jego nowej kobiety, jego szczęśliwego dotychczas życia z nią. Nienawidzi tego, że ona z nim mieszka. Raz, z bezsilności poszedł z liderem by się uchlać do nieprzytomności, by zapomnieć o tym wszystkim. A przecież Shinya, mający tak słabą głowę, po dwóch Martini był już lekko wstawiony. Wtedy powiedział Kaoru wszystko. Od tego jak zniewalający zdał mu się uśmiech wokalisty gdy się poznali, mając po piętnaście lat. O tym, jak powalający był głos Kyo gdy śpiewał. O tym,  jak bardzo piękne wydają mu się pełne, malinowe usta mężczyzny.
I w końcu o tym, jak bardzo go kocha. Jak to chciałby się nim zajmować w zdrowiu i chorobie, być z nim do usranej śmierci. Ale Shinya wie, że nie może. Że nie może dopuścić do sytuacji, w której puści wodze opanowania i wszystko wyzna wokaliście. Wolał mieć w nim przyjaciela, niż wroga.

- Ale… jak to? – zapytał cicho wokalista, wyrywając Shinyę z zamyślenia, tym samym pobudzając do życia resztę zespołu, dla których czas się jakby zatrzymał na te parę sekund.
- Pomyliliśmy papiery… ma pan tylko małego guza w płucach, ale umówimy pana na operację w przyszłym tygodniu i po jego wycięciu spokojnie dożyje pan osiemdziesiątki. – powiedział radośnie lekarz, najwyraźniej nie widząc ani grama swojej winy w tym wszystkim. – No, o ile przestanie pan palić. Zero fajek. Nul, nada. Rozumie pan? Adios papierosos. – zaśmiał się niejaki Suzuki Renji, którego to pacjent miał właśnie zamiar zabić go, zakopać,  nasikać na grób, postawić nań domek letniskowy i zarabiać krocie, by potem zamieszkać na Bahamach z ukochaną.

- Zabiję Cię skurwielu. – warknął wokalista w słuchawkę, a już po sekundzie słychać było sygnał zerwanego połączenia. Kyo rzucił telefonem o ścianę, który rozsypał się na kawałki.  Shinya szybko wstał i pozbierał pozostałości po telefonie niemal buchającego ogniem z nosa wokalisty. Położył szczątki urządzenia na stół i delikatnie dotknął ramienia blondyna.

- Kyo… nie złość się. Powinieneś się cieszyć, nie? Będziesz żył… Musisz tylko rzucić palenie. To dobrze Ci zrobi, mówię Ci. Myślę że reszta będzie tak miła i również rzuci, prawda? – perkusista spojrzał na resztę Diru wzrokiem tak morderczym że jedyną rzeczą która pozostawała wystraszonym Kaoru, Toshiyi i Die’owi było zagorzałe kiwanie głową.  – No chyba nie chcecie zabić mojego Kyo?  - powiedział Shinya a wokalista jakby nagle się uspokoił. Usiadł przy stole i zaczął analizować.
Kaoru mówił, że zna kogoś, kto lepiej zaopiekuje się nim. A teraz Shinya mówi że Kyo jest jego. Czyżby…? Nie, niemożliwe. Przecież słodki perkusista jest heteroseksualny, poza tym, niemożliwe żeby ktoś tak urodziwy zakochał się w nim. Niee, to tylko głupi zbieg okoliczności. 
Kaoru wstał nagle i podszedł do wokalisty. Usiadł obok niego, i nachylił się nad nim, niby by sięgnąć popielniczki.

- On Cię kocha. – powiedział cicho lider, co w dobrze wytłumionej i mimo wszystko milczącej teraz sali, zabrzmiało jak krzyk. Shinya spojrzał na mężczyzn wystraszonym wzrokiem po czym wybiegł z sali zakrywając usta dłonią.

CDN.

Witajcie~!

Siemano.
 Jestem Kyo, szalona, zboczona yaoistka. Uwielbiam Dir En Grey, biedacy, bo to właśnie o nich będą moje wypociny. Mam nadzieję że ktoś będzie to czytał, byłoby mi niezmiernie miło i ciepło na sercu. Myślę że będą to raczej one-shoty ( lub jak to mówi mój kolega - One-shity ). Nie mam zdolności do ciągnięcia czegoś przez setki rozdziałów, jednak może kiedyś, w dalszej przyszłości coś o dwóch, góra trzech rozdziałach was na tym blogu zaskoczy. Nie mam mojego Dirowego OTP ( dla nieogarniętych OTP = only true pairing ) , więc będzie tu pairingowe pomieszanie z poplątaniem. Dla tych, którzy jeszcze się nie domyślili, blog będzie o tematyce yaoi, czyli o miłości ( czasem seksie) męsko-męskiej.
To na teraz dzisiaj tyle. Postaram się coś dodawać w miarę regularnie, chociaż wątpię w to nawet sama ja. Pisać będę kiedy będę miała wenę, nawet po parę tekstów. A jak nie, to będzie zastój, z góry przepraszam.

Kyo.

PS : często mam fazy na angsty. Są ckliwe i z happy endem, ale nie umiem inaczej.